1 sierpnia 1944 roku akurat około piątej po południu do Stalowej Woli weszli pierwsi sowieccy żołnierze. W mieście znajdował się nieliczny oddział Wehrmachtu, usadowiony w budynku dzisiejszej szkoły nr 2. Niemcy mieli osłaniać drogę odwrotu dużych niemieckich oddziałów wycofujących się od strony Niska w kierunku Sandomierza. Doszło do strzelaniny, padło kilku sowieckich żołnierzy, ale czerwonoarmiści Stalowej Woli już nie opuścili.
W tym samym czasie w Warszawie o piątej po południu rozpoczęło się powstanie wywołane przez Armie Krajową. Jego celem było wyzwolenie stolicy spod niemieckiej okupacji jeszcze przed wejściem Czerwonej Armii. Bez wątpienia był to akt nie tylko patriotycznego zrywu, ale również politycznej kalkulacji: Warszawa miała być wyzwolona spod niemieckiej okupacji polską siłą zbrojną.
Niemcy nie zamierzali bez walki oddać Warszawę w polskie ręce. Zgromadzili duże siły, aby zdusić powstanie, a potem, jak później ustalili, miasto zrównać z ziemią.
W Warszawie toczyła się bezwzględna walka. Z pomocą zbrojnemu wystąpieniu nie przyszła sowiecka armia, która już znajdowała się na drugim brzegu Wisły. Zresztą Sowieci nie ułatwiali zadania zachodnim sprzymierzeńcom w pomocy dla walczącej Warszawy. Alianci nie mogli korzystać z sowieckich lotniczych lądowisk.
Wezwanie o pomoc
14 sierpnia 1944 r. o godzinie 22.15 radio Londyn przekazało rozkaz dowódcy AK gen. Tadeusza Komorowskiego „Bora”, aby wszystkie dobrze uzbrojone oddziały maszerowały na pomoc powstaniu. Oto treść rozkazu: Walka o Warszawę przeciąga się. Prowadzona jest przeciw wielkiej przewadze nieprzyjaciela. Położenie wymaga niezwłocznego marszu na pomoc Stolicy. Nakazuję skierować natychmiast najbardziej pospiesznymi marszami wszystkie rozporządzalne dobrze uzbrojone jednostki z zadaniem bicia sił nieprzyjaciela, znajdujących się na peryferiach i przedmieściach Warszawy i wkroczenie do walki wewnątrz miasta.
Po ogłoszeniu rozkazu „Bora” ogłoszono pogotowie i mobilizację dla żołnierzy Armii Krajowej. Obwód niżański, zresztą jak cały rzeszowski podokręg AK, przygotowywał oddziały do wymarszu na pomoc walczącej stolicy. Wyznaczone grupy przez dowództwo obwodu miały oczekiwać na stosowne rozkazy w ustalonych miejscowościach. Mobilizacją nie były objęte oddziały partyzanckie Zasania „Ojca Jana” (Franciszek Przysiężniak) i „Kmicica” (Jan Orzeł). Oba już de facto przestały istnieć; oddział „Kmicica” po niemieckiej akcji pacyfikacyjnej w czerwcu 1944 r. poszedł w rozsypkę, a obóz „Ojca Jana” został rozwiązany w końcu lipca 1944 r., gdy na Lubelszczyźnie znalazły się wojska sowieckie. Z terenu Zasania na pomoc Warszawie wyruszył oddział „Lancy” (Bolesław Ostrowski), który uniknął czerwcowej (1944 r.) niemieckiej pacyfikacji w Lasach Janowskich i Puszczy Solskiej. Tuż przed niemiecką akcją przedarł się w Kieleckie, zmierzał w kierunku Warszawy. Jednak jego udział w pomocy powstańcom był znikomy, jeśli nie iluzoryczny.
Akowców z obwodu niżańskiego zgrupowano w Kopkach, a także w Radomyślu. AK była słabo uzbrojona i zapadła decyzja, że większość żołnierzy nie pójdzie z odsieczą, bo walczyć nie bardzo miała czym.
Były partyzant z oddziału „Ojca Jana”, Kazimierz Gajda, wspomniał po latach: O koncentracji i wymarszu „Bocian” (Stanisław Bogacz) powiadomił mnie i stryja Piotra Gajdę „Pancerny”. Zawiadomiliśmy akowców z Charzewic Romana Moskala „Grom”, Romana Strzelca, Karola Gancarza, Ludwika Grabowskiego. Poszliśmy bez broni do punktu kontaktowego, który znajdował się w młynie w Pysznicy, gdzie mieliśmy otrzymać dalsze rozkazy i trasę marszu. Zamiast tego dostaliśmy polecenie, aby wracać do domu. W Pysznicy stacjonowała masa Rosjan, Rosjanie rozbrajali oddziały idące na pomoc Warszawie.
Podokręg rzeszowski AK wystawił nieliczne grupy, które miały iść Warszawie z pomocą. Jedną z nich był oddział pod dowództwem „Bławata” (Kazimierz Bogacz). Do niego już na Zasaniu miała przyłączyć się część grupy „Tygrysa” (Mikołaj Turczyn), działającej w rejonie Radomyśla, Antoniowa i Zaklikowa. „Bławat” wymaszerował ze swoimi pięćdziesięcioma żołnierzami 20 sierpnia 1944 r. Jego trasa miała prowadzić przez Radomyśl, Annopol, Kazimierz, Puławy, Dęblin, Otwock. Przed wymarszem „Bławat” został poinstruowany, aby unikać kontaktów z Sowietami. Istniała bowiem uzasadniona obawa, że będą rozbrajać akowców i zamykać ich w obozach. Oddział pod dowództwem „Bławata” wyruszył w kierunku Warszawy. Wkrótce „Bławat” złożył meldunek przełożonym. Oto jego fragment: Po wymarszu z m. Grębow natknąłem się na Sowietów, którzy przeprowadzili pobieżną rewizję osobistą i chcieli nas zabrać do pracy na torze kolejowym w rejonie mostu za leśniczówką Pogoń. Za 1/2 litra wódki puścili nas i poszliśmy dalej, docierając do miejscowości Pniów nad Sanem, wyznaczonej na miejsce postoju. Grupki maszerowały w odstępach czasu 15 do 30 minut. Ostatnie grupki musiały się gęsto okupywać tytoniem i wódką, głównie przy przeprawie przez San. W miejscowości Pniów zaczęli nas Sowieci podejrzliwie indagować, a w jednej stodole mimo konspiracji wykryli nas, aleśmy się im wykupili i uszliśmy w inne miejsce. Tam z Tygrysem (Mikołaj Turczyn) zrobiłem rozpoznanie terenu i warunków dalszego marszu, na podstawie czego stwierdziliśmy, że marsz dalszy jest prawie niemożliwy, gdyż Sowieci aresztują wszystkich maszerujących mężczyzn, zarzucając im przenikanie do faszystowskich oddziałów Mikołajczyka w Warszawie. Z miejscowości Pniów wyruszyłem o godzinie 11, gdyż wcześniejszy wymarsz był wykluczony z powodu zabierania wszelkich napotykanych osób i furmanek do robot leśnych, kierując się na Annopol, gdzie z patrolem 1 + 2 dotarłem na godzinę siedemnastą. Tam skonstatowałem, że dalsze posuwanie się oddziału z bronią jest niemożliwe z powodu osobistych rewizji, nagonki miejscowych szumowin PPR. W tym stadium marsz dalszy zatrzymałem i rowerem udałem się do F/b (Tarnobrzeg) celem przedstawienia sytuacji i otrzymania dalszych rozkazów. Tu zastał mnie rozkaz odwołujący dalszy marsz. Żołnierze „Bławata” szczęśliwie wrócili, ale musieli się już ukrywać przed Rosjanami, groziło im bowiem aresztowanie i wywózka do sowieckich łagrów.
Czas niedoszłej pomocy tak wspominał Stanisław Parada „Spec” z Nowin: Wyruszyliśmy małymi grupkami w kierunku walczącej Warszawy. Wiedzieliśmy o tym, że większe oddziały maszerujące otwarcie z bronią były rozbrajane przez Rosjan. Tadeusz Niezgoda i Babula z Tarnobrzega oraz Kartusiak z Sobowa mieli złożone steny w plecakach. W moim plecaku był niemiecki pistolet maszynowy, który zajmował więcej miejsca. W Zawichoście zatrzymali nas rosyjscy zwiadowcy, którzy chcieli nas aresztować. Rozpoczęła się rozmowa, mówiliśmy, że idziemy połączyć się z naszą rozbitą grupą partyzancką. Oficerowie rosyjscy mieli zamiar sprawdzenia zwartości naszych plecaków i zatrzymania nas. Dowódca jednostki, rosyjski major, nie pozwolił, aby nas zrewidowano. Nie zatrzymywani przez Rosjan zawróciliśmy.
Jan Długosz „Sęk” z Zarańskiej placówki Zaklików miał nieco inne doświadczenie: Dowiedzieliśmy się, że 27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK została rozbrojona koło Lubartowa. Przed nami wyruszyły drużyny z placówek Baraki, Zdziechowice i Węglin. Razem z nimi poszedł zastępca Rejonu Zaklików st. sierż. Jan Kot „Grom”. Akowcy z tych placówek dotarli do Olbięcina, tam powiadomiono ich, żeby wracali. Z Zaklikowa miał wyruszyć jeden pluton uzbrojony w 1 czeski lkm, 1 polski rkm 25-strzałowy, pistolety maszynowe, pepesze, 2 steny, granaty. Mieliśmy duży zapas amunicji, dostaliśmy suchy prowiant, suchary, konserwy. (…) Oczekiwaliśmy w pogotowiu na dalsze rozkazy. NKWD podjęło próbę wywiezienia akowców z Zaklikowa. Przyszli rano o 9 z poleceniem stawienia się do ich budynku, gdzie był wcześniej posterunek żandarmerii. Wiedzieliśmy o tym, że będą chcieli nas wywieźć, przyszło tylko trzech akowców. Puścili ich wolno, licząc na to, że stawimy się wszyscy. Od trzech dni nasz pluton stacjonował na posterunku byłej żandarmerii niemieckiej. Rosjanie zabrali naszą broń ustawioną w kozłach na posterunku. NKWD wystawiło posterunki na rogatkach Zaklikowa. Na drodze do Borowa wyłapali wszystkich akowców, którzy szli na odsiecz Warszawie.
Ze Lwowa na Warszawę
Z obszaru lwowskiego kapitan „Sulima” (Witold Szredzki), na czele zgrupowania „San” wywodzącego się z 26. dywizji piechoty AK w sile 350 ludzi, wyruszył za San z zamiarem podążenia na pomoc Warszawie. Marsz odbywał się trasą, na której nie znajdowały się większe siły sowieckiej armii. Po dwóch dniach marszu znalazł się w Grodzisku Dolnym. Tutejsza ludność przyjęła gościnnie żołnierzy. Dla mieszkańców tej dużej wsi widok polskich żołnierzy był nadzieją, że Polska będzie wolna i niepodległa. 17 sierpnia 1944 roku batalion akowców doszedł do Leżajska. To mocno patriotyczne miasto z entuzjazmem witało polskich partyzantów, w większości ubranych w mundury i w rogatywkach. Mieszkańcy na cześć akowców zbudowali powitalną bramę. Władze miejskie na czele z burmistrzem Leopoldem Zawilskim wydały specjalny obiad dla żołnierzy.
17 sierpnia na nocny odpoczynek w Sarzynie zatrzymała się 8. kompania akowców pod dowództwem kpt. Witolda Szredzkiego „Sulimy” i por. Adama Ekierta „Pogardy”. Pozostała część wojska udała się do pobliskiej Tarnogóry. Już w Sarzynie zauważono wzmożony ruch sowieckich patroli, w tym kozackich na koniach. Kpt. Szredzki wraz z drużyną łączności, nie chcąc dać się rozbroić, wymknął się z sowieckiego pierścienia. Pozostawieni żołnierze zaczęli dekować broń. Ale oddział został rozbrojony przez Sowietów.
Komendant obwodu niżańskiego AK Antoni Cwen „Roman” wiedział już o oddziale idącym z Mościsk do Warszawy. Wysłał swoich wysłanników do Sarzyny, aby ostrzegli o sowieckim niebezpieczeństwie. Ale tu już akcja rozbrajania Polaków zaczęła się. Udało się im jednak wyprowadzić poza sowiecki kordon trzy żony oficerów i dwie sanitariuszki, a potem odzyskać ukrytą broń. 7. kompania na nocny postój zatrzymała się w Tarnogórze. Według ustaleń dowództwa zgrupowania, wczesnym rankiem 18 sierpnia miała dołączyć do niej kompania z Sarzyny. I cały oddział miał razem kontynuować marsz. Tymczasem o 5.15 do Tarnogóry przybył por. Adam Ekiert „Pogarda” z sowieckim kapitanem. Ekiert poinformował dowódcę 7. kompanii, por. Zenona Kubskiego „Lech”, o sytuacji 8. kompanii. Władze sowieckie poszukiwały już Witolda Szredzkiego. Sowiecki kapitan Szredzkiego nie zastał i odjechał.
Zesłani do sowieckich łagrów
Po odjeździe sowieckiego kapitana, dowódca 7. kompanii Kubski „Lech” zarządził dalszy marsz, mimo że wiedział, iż Sowieci cały czas kontrolują ich przemarsz. Zdecydował, aby iść dalej wierząc, że sytuacja może się zmienić. Gdy kompania Kubskiego znalazła się w Rudniku, pojawił się sowiecki kapitan w towarzystwie komendanta powiatowej policji Franciszka Bielaka. Uzgodniono, że całe zgrupowanie zgromadzi się na placu przy siedzibie komendanta wojennego miasta. Pod eskortą kozaków cały oddział wraz z osiemnastoma furmankami udał się pod siedzibę komendanta wojennego, znajdującą się przy dzisiejszej ulicy Grunwaldzkiej. Oficerowie kompanii akowskiej rozmawiali z komendantem sowieckim, który obiecał, że po złożeniu broni wszyscy zostaną skierowani na punkt zborny do Jarosławia. Kubski w meldunku do komendanta AK okręgu we Lwowie pisał: Mamy być odstawieni do punktu koncentracyjnego w Jarosławiu. Władze bolszewickie kazały nam zatrzymać rzeczy prywatne i osobiste oraz mundury. Po drodze rozpuszczę ludzi do domu – w teren. Rzeczywistość okazała się jednak inna.
Świadek wydarzenia z 18 sierpnia, dr Zdzisław Chmiel, wówczas harcerz, po latach opowiadał: Obok budynku komendanta wojennego był duży pusty plac. Plac został otoczony przez Sowietów z automatami w ręku. W pewnym momencie jeden z oficerów kompanii wyszedł z budynku. Zarządzona została zbiórka kompanii w dwuszeregu ze sztandarem i wszyscy odśpiewali hymn „Jeszcze Polska nie zginęła”, po czym zaczęto składać broń, przeważnie karabiny kbk i moździerze. Niektórzy z nich płakali… Broń krótką i automaty akowcy z Rudnika wynosili z furmanek pod pozorem dostarczania głodnym koniom siana i wody.
Komendant obwodu niżańskiego Antoni Cwen w meldunku donosił: Po czwartej rozmowie w komendzie miasta trzech oficerów z oddziału OL „Lecha” i oficer 8. kompanii zostali zatrzymani, dwóch oficerów zostało wywiezionych autem pod eskortą w kierunku na Nisko, dwóch oficerów i podchorążego wsadzono na wóz i pod eskortą wywieziono w kierunku na Ulanów.
W Rudniku polscy dowódcy, po kilkukrotnych rozmowach z sowieckim komendantem miasta, ustalili warunki dalszego funkcjonowania polskiego zgrupowania. Po zakończeniu czwartej z kolei rozmowy trzech oficerów: Zenona Kubskiego „Lecha”, Adama Ekierta „Pogardę” i Tadeusza Guzika vel Giełżyńskiego „Uzdę” zatrzymano i pod eskortą wywieziono w kierunku Ulanowa. Natomiast żołnierzy pod kozacką eskortą wyprowadzono w kierunku Tarnogóry. Wcześniej jednak część żołnierzy w Rudniku wymknęła się z placu przed budynkiem sowieckiej komendantury i ukryła się w domach w Rudniku i pobliskich miejscowościach. Potem, jak się okazało, oddział uległ rozproszeniu.
Oficerów zabrano pod Ulanów pod pozorem odprawy z sowieckim generałem. Ale tam zostali rozbrojeni i poddani kilkudniowym przesłuchaniom. Potem wywieziono ich do Lwowa i wreszcie do Bakończyc koło Przemyśla, a stamtąd 5 października 1944 roku do sowieckich łagrów. Ze zgrupowania „San” w łagrach znaleźli się ppor. Tadeusz Guzik „Uzda”, por. Walerian Proszowski „Jozef”, kpt. Zenon Kubski „Lech” i por. Adam Ekiert „Pogarda”. Z łagrów do Polski wrócili pod koniec 1947 r.
Witold Szredzki po ucieczce z Sarzyny przystał do partyzanckiego zgrupowania „Warta”, dowodzonego przez Serba Dragana Sotirovicia. „Warta” miała wrócić do Lwowa po ostatecznym ustaleniu granic ze Związkiem Sowieckim, ale tego się nie doczekała i w maju 1945 r. została rozwiązana. Szredzki potem działał w podziemnym Zrzeszeniu Wolność i Niezawisłość. Aresztowany przez UB w 1946 r., został skazany na karę śmierci, którą potem zamieniono na 15-letnie wiezienie. Z więzienia wyszedł po dziesięciu latach, w 1956 roku.
One Comment
Edek
dobry art