Stalowa Wola przed wojną była pomyślana jako miasto całkowicie polskie. W powstającym osiedlu nie mógł się osiedlić ani Żyd, ani Ukrainiec czy Niemiec. O zamieszkaniu w mieście decydowały Zakłady Południowe, a ściślej mówiąc wydział bezpieczeństwa Zakładów, którym kierował ppłk Stanisław Trzebunia. Zdarzyła się próba wejścia żydowskiego handlu do Stalowej Woli poprzez Spółdzielnię Spożywców, ale tę natychmiast unicestwiono, a pracownicy Spółdzielni, którzy byli zamieszani w kontakty z żydowskim handlem, zostali wyrzuceni z pracy. O tej próbie rozpisała się regionalna prasa wydawana w Rzeszowie.
Inna nacja w Stalowej Woli pojawiła się wraz z rozpoczęciem wojny. Niemcy weszli do Stalowej Woli 14 września 1939 roku. Były to wojska Wehrmachtu, a pierwsi cywile niemieccy przybyli w połowie października tegoż roku. Byli to fachowcy, którzy mieli za zadanie uruchomić Zakłady Południowe. Od tego czasu w Stalowej Woli zaczęły przybywać obce nacje.
Niemcy w Zakładach i na osiedlu
Już w pierwszej połowie października 1939 roku do Stalowej Woli przybyli pierwsi fachowcy, którzy mieli za zadanie uruchomić, jak Niemcy mówili, Südwerke. Byli to Karl Kaps i Erich Lohmann. Obaj przetrwali w Stalowej Woli do końca okupacji. Oczywiście osiedle i Zakłady były juz obstawione przez zbrojne formacje niemieckie, był już posterunek grupy operacyjnej niemieckiej policji.
Niemcom udało się ostatecznie uruchomić Zakłady w końcu stycznia 1940 roku. Wszystkie kluczowe stanowiska zajmował kadra z III Rzeszy. Większych inwestycji w czasie okupacji w samych Zakładach nie poczyniono, oprócz niewielkiego poszerzenia hal obróbki zgrubnej i obróbki cieplnej, obiektów silnie związanych z produkcją artyleryjską.
Przyfabryczne osiedle, podobnie jak Zakłady, zostały zabudowane barakami. Najwięcej stanęło ich w lesie, w rejonie dzisiejszej ulicy Metalowców. Tam powstało niemal barakowe osiedle. Trzeba przyznać, że Niemcy dokończyli rozpoczętą przed wojną budowę willi przy dzisiejszych ulicach Prymasa Wyszyńskiego, Mickiewicza oraz czterech bloków przy ulicy Narutowicza i dwóch przy Dmowskiego oraz część domków w rejonie dzisiejszych ulic Kilińskiego, Okrzei i Bema.
Największą inwestycją, jakiej dokonali Niemcy, było ułożenie drugiego toru kolejowego od Rozwadowa do Tryńczy. Stało sie to na przełomie 1943 i 1944 roku, główną siłę roboczą stanowili junacy z Baudienstu i jeńcy. Nie doprowadzono drugiego toru do samego Przeworska.
Volkslista
Liczba Niemców mieszkających w Stalowej Woli stale się zmieniała. W 1942 roku było ich prawie trzystu, ale w roku następnym niemal pół tysiąca. Do tego byli jeszcze strażnicy zakładowi (Werkschutz), funkcjonariusze żandarmerii, gestapo, Wehrmacht, a okresami SA, SS. Tych nie ujmowano w statystykach. W lipcu 1944 roku, na dwa tygodnie przed ucieczką, Niemców było 370. Należy zaznaczyć, że istniała wcale liczna grupa folksdojczów; w 1942 roku było ich Volksdeutsche 108, rok później 139, a przed końcem okupacji 120.
W końcu lipca 1944 roku Niemcy w pospiechu opuszczali Stalową Wole. Wywieźli wiele maszyn i urządzeń z Zakładów. Niektórzy folksdojcze wyjechali razem z nimi, ale ci, którzy uważali się za porządnych wobec Polaków, zostali.
Obóz w Hucie
W czerwcu 1945 roku przybyła do Stalowej Woli pierwsza 100-osobowa grupa folksdojczów. Zamknięto wszystkich na terenie Zakładów Południowych, w barakach po obozie żydowskim. Folksdojcze długo w obozie nie przebywali. Po krótkim pobycie w barakach na terenie Zakładów, przesuwano ich do prac w różnych miejscach. Zatrudniano ich w kuchni, przy chowie tuczników, w zakładowej leśniczówce, a potem w majątkach ziemskich, jakie dzierżawiły Zakłady. Po okresie swoistej kwarantanny mieli dużą swobodę w narzuconych przez władze obozowe miejscach pracy. Nie byli jednak wynagradzani tak jak pełnoprawni obywatele.
Po wojnie, jeszcze w roku 1948 poszukiwano w Stalowej Woli folksdojczów, ale tych już nie było, ponieważ zdołali ujść do Niemiec, albo do miejscowości, gdzie ich nie znano. W stalowowolskim obozie więziono folksdojczów z okolicznych miasteczek i wsi. Niektórzy z nich zmarli w obozie. W porównaniu do jeńców, śmiertelność wśród folksdojczów była wyraźnie wyższa. Przez kilka lat istnienia obozu zmarł tylko jeden jeniec niemiecki, Martin Bürker, w maju 1948 roku, zresztą wskutek wypadku przy pracy. Natomiast w obozie dla folksdojczów zmarli: Józef Künstler (1945 rok), Michał Żarow (1945), Mieczysław Józef Waldeck (1945), Eugeniusz Wokan (1945), Maria Asmer (1945), Józef Rudolf (1945), Bronisław Forimella (1945), Edward Machal (1945), Anna Dengler (1946), Stanisław Dengler (1946), Julia Knippelberg (1946).
Jaka była prawda o ich „korzeniach pochodzenia”, emocjonalnym związku z niemiecką Rzeszą, trudno dziś określić. Na przykład Mieczysławowi Waldeckowi mieszkańcy Racławic, uważając go za dobrego człowieka, przynosili mu do obozu żywność. Nie wszystkim przyszło stanąć przed sądem.
Oczami dziecka
W najgorszej sytuacji znalazły się dzieci folksdojczów. Helena Andres tak wspomina ten czas:
– Byłam jeszcze małą dziewczynką. Pamiętam jak mówili w Kurzynie, że volksdeutschów wezmą do obozu. Było ciepło, jak przyjechało po nas UB do Kurzyny, gdzie mieszkaliśmy. Zabrali nas wszystkich. Rodziców wzięli do obozu w Zakładach w Stalowej Woli, brata też, ale po dwóch tygodniach zwolniono go, bo był małoletni. Gdy go wypuszczono, siedział w domu w Kurzynie i pracował jako parobek. Mnie umieszczono u jakiejś kobiety w Nisku. Tam dostawałam jedzenie. Kiedy brali nas na samochód i chcieli rozłączyć, matka walczyła z ubowcami, lecz ją zbili i mnie oderwali. Dowiedziałam się, że rodzice są w Stalowej Woli. Przyszłam na bramę i powiedziałam, że szukam mamy. A strażnicy się śmiali. I nie zobaczyłam matki. Później przypadkowo spotkałam w Nisku starszego brata, który był parobkiem w Kurzynie i on mnie zabrał do domu. Tam też nie dojadaliśmy, bo jak ktoś chciał nam dać trochę jedzenia, inni mówili, że za to zabiją. Potem mama i tato zostali wysłani do Grębowa do majątku Huty i tam pracowali. Mieli gdzie mieszkać i byli traktowani, myślę, jak wszyscy. Tam nas ściągnęli. A potem, po jakimś czasie wróciliśmy do Kurzyny na własne gospodarstwo i nikt już do nas nic nie miał.
Niemieccy jeńcy
Potem, w sierpniu 1945 roku przywieziono jeńców. Umieszczono ich w pożydowskim obozie. Kierownictwo Zakładów uznało, że wśród jeńców niemieckich z pewnością znajdą się dobrzy fachowcy. A wtedy Zakłady juz zaczynały cierpieć na brak wykwalifikowanych pracowników, ponieważ wielu przedwojennych specjalistów wyjechało do na Śląsk i do większych ośrodków przemysłowych, skąd zresztą pochodzili. Jeńcy mieli w pewnej mierze uzupełnić kadrowe braki, a ponadto stanowili wyjątkowo tanią siłę roboczą.
W pierwszych latach po wojnie, do czasu likwidacji obozu, w Zakładach pracowało od 200 do 300 jeńców. Zakłady Południowe występując o przydział jeńców liczyły na osoby o kwalifikacjach przydatnych w przemyśle mechanicznym i hutniczym. Okazało się jednak, że wielu z nich nie posiadało, wbrew wcześniejszym ustaleniom i obietnicom, odpowiednich kwalifikacji zawodowych. Niektórzy jeńcy wojenni wykorzystywani byli do prac konstruktorskich, inni obsługiwali obrabiarki, zdarzali się elektrycy, ślusarze, pracowali także w laboratoriach metalurgicznych. Niewykwalifikowani wykonywali prace pomocnicze np. przy plantowaniu węgla, transporcie zakładowym, przy rozładunku i załadunku złomu itd. Specjalną grupę wyłoniono do pracy przy urządzaniu trzech stawów rybnych u podnóża skarpy, wzdłuż kanału odpływowego z Huty do Sanu.
Początkowo zdarzały się zadrażnienia między Polakami a jeńcami, ponieważ nie były jasno określone zasady zachowania się Niemców na terenie Zakładów. Bywało, że pod pretekstem kontroli pracujących jeńców, oficerowie niemieccy poruszali się swobodnie po wydziałach, wywołując – jak się wyraził inż. Sitarski – swoją postawą objawy niezadowolenia u robotników. Jeńcy wyróżniający się pracą otrzymywali dodatkowe racje żywnościowe. Stosowano zasadę, aby jeńców postawionych do jednej pracy nie przesuwać na inne stanowisko. Niektórzy byli bardzo dobrymi fachowcami i pracując wespół z Polakami uczyli ich zawodu.
Niemców pilnowała straż przemysłowa Zakładów, ale nadzór nad obozem sprawował także Urząd Bezpieczeństwa. Stalowowolski obóz podlegał zarządowi obozów jenieckich, który znajdował się w Jaworznie. Przy pracy w Zakładach Południowych jeńcy byli pilnowani przez strażników, lecz ze względu jednak na niedostateczną ilość strażników praca Niemców zatrudnionych stale na wydziałach położonych w obrębie ogrodzenia Zakładów, może odbywać się pod nadzorem wydziału. Dotyczy to również Spółdzielni i Szpitala zakładowego. W tym wypadku do obowiązków wydziału należy wyznaczyć osobę upoważnioną do nadzoru, poinformować szczegółowo o obowiązkach i podać jej nazwisko na zapotrzebowaniu Obozu Pracy – jak stwierdzało zarządzenie dyrekcji Huty.
Jeńcy niemieccy byli poddani rygorom obozowym, nawet gdy pracowali przy urządzaniu stadionu sportowego albo stawów rybnych. Łatwiejsze mieli życie, gdy brano ich do pracy w Spółdzielni Spożywców i wszędzie poza ogrodzeniem Zakładów. Dobrzy fachowcy stale współpracujący z Polakami w Zakładach, byli często wspomagani przez nich odzieżą i przede wszystkim jedzeniem. Gdy kolumna jeńców niemieckich przechodziła przez miasto z charakterystycznym stukotem drewniaków, nie gromadzili się ludzie. Przyjmowali ich obojętnie, bez oznak wrogości i nieraz ludzie z litości dawali im pożywienie.
Od sierpnia 1948 roku jeńcy, poza całkowitym utrzymaniem, otrzymywali wynagrodzenie, w zależności od kwalifikacji. Za godziny nadliczbowe otrzymywali 100-procentowy dodatek. Praca w godzinach nadliczbowych musiała być zgłaszana do komendy obozu. Komendantem obozu w Zakładach był Franciszek Bera, a następnie, aż do jego rozwiązania w maju 1949 roku – Mieczysław Borodziej.
Nie został żaden ślad
W maju 1949 roku przyszedł czas odjazdu jeńców niemieckich. Z obozu wyszli czwórkami, nakazano im nieść czerwony sztandar i śpiewać wyćwiczoną w obozie „Międzynarodówkę”. Doszli na stację do Rozwadowa, gdzie czekały na nich trzy wagony, którymi zawieziono ich, do przyszłej Niemieckiej Republiki Demokratycznej.
Dziś już stawów urządzonych w latach 40. przez niemieckich jeńców nie ma. I stadion sportowy zmienił się nie do poznania, nie znajdziecie śladów niemieckiej roboty. I nie ma już baraków, w których więziono najpierw Żydów, potem polskich folksdojczów, a na końcu Niemców.